Sunday, November 19, 2006

bunch of sell outs

Tuz po tym, jak Decker i Jen powiedzieli sobie tego weekendu Tak i podpisali odpowiednie papiery udalismy sie do jednej z wielu vegan friendly restauracji w Brighton. Lux miejsce. W kazdym razie do obiadku zafundowali nam buteleczke. Trunek nazwany byl Brighton cos tam i tani wcale nie byl. Ponoc zero alko. Szefowa zwinnie otwarla owa butelczyne polewajac rowno kazdemu po trochu. Toast i chlup. O ile dziewczyny przyzwyczajone do alko nie poczuly nic specjalnego ja i Decker popatrzylismy sie na siebie dosc podejrzanie. Nie pamietam bowiem za nic kiedy ostatnio mialem z ryju podobny smak. Niby szampan/rodzaj winiaka ale fake to wcale nie smakowalo. Decker lapie za flaszke i czyta. Ja sie smieje (pewnie mialem juz wtedy pare % we krwi)... 0,5%. Tylko tyle? Smakowalo jak proper wineczko. Enylej, oto ja i pan mlody w czasie obalania omawianego napoju.

Zatoichi

Pomyslalem, ze na pisze cos o dobrym kinie. Zero muzyki. Zeby nie bylo, ze leb trzymam tylko w swoich plytach. Tym razem bedzie po japonsku. Miecze, ryz i calkiem sporo krwi.

Wstyd sie przyznac, ze tak pozno zainteresowalem sie niewidomym samurajem o imieniu Zatoichi. Legendarna dziewietnasto wieczna postac jest pewnie japonskim odpowiednikiem brytyjskiego Robin Hooda tyle, ze slepiec z mieczem obcinajacy lby przeroznym chamom wydaje mi sie duzo ciekawszy od dosc zniewiescialego goscia biegajacego w rajtuzach po lesie.
Zatoichi byl bohaterem ustnie przenoszonych opowiesci od blisko 200 lat. Doskonaly wojownik, ironiczny pijaczek, dowcipny i pokorny zwykle uwiklany byl nie z wlasnej woli w nierowne konflikty, gdzie nie zawsze wiadomo bylo, po ktorej stronie ma stanac.

Na poczatku lat 70tych nakrecono szereg episodow, gdzie glowna role zagral Katsu Shintaro. Rezyserami z roznym skutkiem bylo paru jegomosci ale wiekszosc z tego co widzialem wcale nie odstaje od siebie specjalnie. Shintaro pasuje idealnie do klimatu. Kilka lat pozniej nakrecono przynajmniej jedna wersje z innym aktorem, ktorego wykreconego nazwiska teraz nie znajde ale nie byl ani w polowie tak dobry, jak swoj poprzednik.

W 2003 Takeshi Kitano wypuszcza kolejna wersje. Tym razem wsparty nowymi mozliwosciami kina rozmachem oczywiscia przebija znacznie swoich poprzednikow ale jego dzielo caly czas nawiazuje mocno do klasyczego kina japonskiego. Forma i sceny przypominac moga troche Kurosawe i jego Siedmiu Samurajow.
Oglada sie elegancko. A i jego historia jest bardzo ciekawie opowiedziana. Nie ma banalu i oklepanych motywow. Polecam tym bardziej, jesli podoba sie komus Kill Bill.

Zatoichi Kitano powinien byc stosunkowo latwo dostepny w Polsce. Gorzej byc moze z wersjami z lat 70tych. Tak czy inaczej warto poszukac.

Friday, November 17, 2006

Wednesday, November 15, 2006

FINAL MOSH

Malo czasu. Niech bedzie, ze probuje sie tlumaczyc. Ale zupelnie serio - wolnego czasu mam duzo mniej niz bym sobie tego zyczyl. Tak czy inaczej, zeby nie bylo, ze znowu rzucam czyms w kibel zanim dobrze to rozkrece dam znak, iz mi oczywiscie caly czas zalezy. Zeby pokazac jak bardzo nie znalazlbym niczego lepszego, niz te krotkie video.*

Byl czas, kiedy zespolow unikalo sie bo tak wypadalo. O ile wiem, kazdy z moich kolegow padl ofiara tej glebokiej filozofii w mniejszym lub wiekszym stopniu. Powody byly tak rozne, jak kapele, ktorych one dotyczyly. Kiedy poznawalem hardcore mowilo sie, ze CRO-MAGS to nazi skini. Podobnie z WARZONE. Z tymi juz bylo troche slisko, bo jak sie okazywalo za mocno powiazani byli z GORILLA B czy YOT i za chujca zlapac nie moglem, jak to w tym Nowym Jorku jest. BOLD dla przykladu kojarzyl mi sie przez lata z kasety video, gdzie grali koncert z YDL na tle jebitnej chamerykanskiej flagi. Enylej, co pare lat pojawial sie zespol, ktorego reputacja byla na tyle spierdolona, ze wypadalo go jedynie w najlepszym wypadku ignorowac. Warto zauwazyc, ze w dobie epoki listu pisanego nie latwo bylo zdobyc cos, co powszechnie nazywa sie informacja a opinie wlasne opieraly sie, przynajmniej u mnie, o zdanie moich kolegow z zachodnich krajow. To w tym wypadku bylo dosc waskie grono ludzi, ktorzy nie do konca mogli byc obiektywni. Do tego dochodzi jeszcze pare mniej znaczacych rzeczy i efekt koncowy zwykle byl podobny - moze i dobrze graja ale sa chujakami, wiec sluchac ich nie bede. Albo po prostu sie nie przyznam, ze ich lubie. Tak bylo i z tymi, i z tamtymi, i z... FLOORPUNCH.

Szczerze gdzies mialem wiekszosc zespol poznych lat 90tych, ktore probowaly robic stary hardcore. Nic a nic w tym nie widzialem. Youth Crew z '97go byl glownie tak syfiasty jak demo PURE, choc to niby bylo rownie dobre jak CHOKEHOLD tylko nie wiem ktory, bo na pewno nie ten Kanadyjski. Oczywiscie bylo kilka wyjatkow i pamietam dobrze, jak ukazalo sie demo FLOORPUNCH, o ktorym napisal mi pierwszy raz wokalizer wloskiego PURIFICATION i jakie wrazenie kaseta ta zrobila na scenie drugiej polowy lat 90tych. EQUAL VISION szybko naproponowal im wydanie plyty tuz po tym, jak IN YOUR BLOOD wydalo ich singla. Wszystko byloby zajebiscie gdyby nie dosc nie jasna sytuacja, ktora byla nastepstwem ostrej wymiany zdan miedzy kilkoma czlonkami FP a grajkami ENDPOINT (ktory swoja droga byl jednym z moich ulubionych zespolow lat 90tych) co doprowadzilo ostatecznie do tego, ze ktos dostal w zeby. Nalezalo sie czy nie - nie mi rozstrzgac. Natomiast zeby nie bylo nieporozumien - wciaz uwazam, ze wszystko to bylo przynajmniej niepotrzebne.

Ale przyznam jedno. FLOORPUNCH nagral bezwglednie najlesza plyte, odwolujaca sie do 88 roku. Bezbledne polaczenie najleszych wg mnie lat YOT ze szczypta BREAKDOWN. Wczesniejsza 7" ma w sobie energie wrecz rozpierdalajaca mase kapel, ktore dalyby sie pochlastac, za te pare kawalkow. Niszczy. Porter moze byc szablonowym wiesniakiem ze stanow ale nie odmowie im czolowego miejsca na swoich playlistach.

Oto fragment ich koncertu nazwanego Final Mosh'em. Trudno wyobrazic sobie leszy poczatek gigu. You're moshing pussy.


*Nijak sie to ma do prawdy...